wtorek, 7 lipca 2015

Clinique, Pore Refining Solutions, Instant Perfector


Macie czasem potrzebę posiadania 100% pewności, że Wasz makijaż wytrzyma cały dzień? Ja tak! Są czasem takie dni, kiedy nie mogę sobie pozwolić na wpadkę makijażową, ani na ryzyko, że po kilku godzinach moja twarz będzie się nieestetycznie świecić, pory będą rozszerzone, a część podkładu zetrze się z twarzy. Nie zadowalają mnie także ciężkie, zapychające bazy pod makijaż, powodujące uczucie zatkanej skóry i chęć jak najszybszego umycia twarzy. W takich sytuacjach cieszę się, że odkryłam kiedyś produkt Clinique Instant Perfector.


Niestety nie należał on do najtańszych :( Za tubkę o pojemności zaledwie 15 ml trzeba zapłacić ok. 90 zł. Ubolewam nad tą ceną, ale jakość ją rekompensuje. W moim przypadku produkt sprawdził się znakomicie. Cieszy mnie to tym bardziej, że zakup ten nie był przeze mnie wcześniej zaplanowany. Nie robiłam żadnego rozeznania na temat tego produktu, po prostu weszłam któregoś dnia do Douglasa i zostałam zapytana przez konsultanta czy szukam czegoś konkretnego. Powiedziałam, że potrzebuję kosmetyku, który utrwali mój makijaż i jednocześnie nie sprawy, że będę miała poczucie, że mam za dużo "szpachli" na twarzy. Pan polecił mi ten właśnie produkt. Ryzykując kupiłam go i już następnego dnia wiedziałam, że był to strzał w dziesiątkę!



Sam produkt ma dość gęstą konsystencję i kolor ciemnego podkładu. Wystraszyło mnie to, ale okazało się, że po aplikacji staje się zupełnie niewidoczny, jego kolor stapia się ze skórą, a konsystencja o dziwo pozwala na bardzo wydajne rozprowadzenie na całej twarzy. Tuz po aplikacji skóra staje się aksamitnie gładka i przygotowana na nałożenie podkładu. Ten z kolei trzyma się na skórze caaały dzień aż do wieczora, a jak trzeba, to i cały wieczór! :) (testowałam) Nieważne, czy czeka mnie całodniowa konferencja w klimatyzowanym pomieszczeniu, czy dzień w terenie w pełnym słońcu. Twarz jest matowa, gładka, a makijaż nienaruszony. Nie mogę się nadziwić sprawdzając w lusterku czy wszystko gra. Co więcej, produkt nie powoduje w moim przypadku wysypu niespodzianek na twarzy. Bardzo się tego obawiałam, ponieważ moja skóra jest bardzo wrażliwa na komodogenne składniki i lubi mi pokazać, że jakiś kosmetyk jej się nie spodobał :) Ten jej się ewidentnie spodobał!

Problem rozszerzonych porów również zostaje zminimalizowany, chociaż w moim przypadku trudno to zauważyć, gdyż mam na twarzy pamiątki po trądziku w postaci małych dziurek, które wszak rozszerzonymi porami nie są, ale mogą omylnie zostać za nie wzięte. Znam jednak swoją twarz i wiem w którym miejscu mam blizny potrądzikowe, a w których zwyczajnie rozszerzone pory i widzę, że pory są widocznie zmniejszone. Doprawdy nie wiem jak jeden kosmetyk może zdziałać aż tyle dobrego! Naprawdę cieszę się ogromnie za każdym razem, kiedy trafiam na taką perełkę. Zdarzają się oczywiście również kosmetyczne buble, ale takie skarby mi to rekompensują :) 

Jeśli tu jesteście (a widzę, że jesteście! :)) to dajcie proszę znać czy miałyście do czynienia z tym produktem i jakie są Wasze wrażenia :)

Ściskam!

Giorgio Armani, Si, EDP

Udało mi się szarpnąć na butlę najnowszego (choć nie tak znowu nowego) zapachu Armaniego, Si. Czaiłam się koło niego przy każdej wizycie w perfumerii, wyliczając w głowie pilniejsze potrzeby zagospodarowania pieniędzy, które wydam na flachę. W końcu ugięłam się pod urokiem tego zapachu. Nie miałam szans. Wymarzone espadryle z Kazaru mogą zostać zastąpione tymi z allegro za 23,99 zł, które zapewne przeżyją jeden sezon :)


Pokusiłam się na butlę o pojemności 100 ml. Przesądziła (nie taka znowu prosta :)) matematyka - nie opłacało się kupować mniejszej pojemności o niewiele niższej cenie. Jako drugi czynnik decydujący można zapewne uznać rozrzutność i niezbyt rozsądne gospodarowanie pieniędzmi... Cóż, pocierpię na koniec miesiąca.



Jaki jest Si? Jest słodki, a takie lubię. Nie jest jednak dusząco lepki. Mam wrażenie, że szybko się ulatnia. Jest subtelny, nie przytłacza, nie ciągnie się jak ogon za mną, ale wracając w miejsce, w którym przed chwilą stałam, czuję go w powietrzu.

Studiując jego nuty zapachowe utwierdziłam się w przekonaniu, że najbardziej trafiają do mnie zapachy, które w nucie serca mają frezję i różę. Może to banalne, może takie zapachy uznawane są za nijakie, mdłe i niezbyt intrygujące. Do mnie jednak pasują i dobrze się w nich czuję :) Dużą sympatią obdarzam również Cate Blanchett, która owy zapach reklamuje. Kojarzy mi się z klasą, niewymuszoną elegancją, prostotą i minimalizmem. Dom Armaniego wiedział, z kim podpisać kontrakt :)

Moim zdaniem Si najbardziej pasuje do delikatnych blondynek, które dobrze się czują w pastelowych kolorach, nude i pudrowych różach. Widzę właśnie Cate Blanchett w "Blue Jasmine" Woody'ego Allena. Być może tak bardzo mi się ten obraz już wrył w świadomość, że ciężko mi teraz wyobrazić sobie coś innego.

(zdjęcie pochodzi ze strony www.woodyallenpages.com)

poniedziałek, 6 lipca 2015

Alfaparf, Semi di Lino, Illuminating Thermal Protector - najlepszy spray termoochronny!






Alfaparf Milano to włoska marka produkująca kosmetyki do pielęgnacji włosów (i nie tylko, ale z innymi nie miałam do czynienia). Ten spray to moja pierwsza przygoda z tą firmą. Właśnie skończyłam trzecią butelkę o pojemności 200 ml. Chwilowo przerzucę się na coś innego. Tymczasem jednak chciałabym podzielić się wrażeniami z jego stosowania.

Zawsze miałam kłopot ze znalezieniem dobrego dla moich cienkich włosów preparatu termoochronnego. Większość z nich sprawiała, że włosy były przeciążone przez zawartość olejków w składzie, albo szorstkie i sztywne jak druty, mimo że moje naturalnie są miękkie i naprawdę trzeba się wysilić, żeby sprawić, że będą sztywne. Kiedyś podczas wizyty u fryzjera kupiłam Illuminating Thermal Protector. Butelka o pojemności 200 ml kosztowała ok. 30 zł. Koszt zatem porównywalny z innymi produktami tego typu, które nabywałam dotychczas w drogeriach. Zdecydowałam się na jego zakup, ponieważ podobał mi się efekt, jaki zobaczyłam podczas wizyty u fryzjerki - od razu widziałam, że włosy nie są sklejone ani przeciążone. I rzeczywiście był to strzał w dziesiątkę!



Na całe moje włosy (długości do ramion) wystarczy 5-6 psiknięć. Najbardziej koncentruję się na końcówkach. Zależy mi na tym, żeby zapuścić nieco włosy, a niestety należą one do delikatnych i łamliwych. Kruszą się i trudno jest mi je zapuścić, szczególnie partie przy twarzy (te najbardziej cierpią w starciu z prostownicą - przejeżdżam po nich kilka razy, żeby były idealnie ułożone).

Muszę dodać, że moje włosy z natury są puszące, wysokoporowate, falowane, podatne na wilgoć. Dodatkowo farbowane na jasny blond (z naturalnego, mysiego blondu). Wszystko to sprawia, że wymagają szczególnej ochrony przed stylizacją na gorąco. Dbam o nie olejując je na noc, stosuję wcierki i inne sposoby, które wyczytam na blogach włosomaniaczek, ale nie opracowałam jeszcze takiego sposobu ich stylizacji, który nie wymagałby używania prostownicy czy suszarki.



Efekt zastosowania Illuminating Thermal Protector? Włosy są gładkie, lejące, ujarzmione, nabłyszczone, a jednocześnie wciąż miękkie, nie usztywnione. Bardzo lubię to określenie (a jeszcze bardziej lubię, kiedy mogę go użyć w odniesieniu do swoich włosów :)) - są takie SYPKIE :) Nigdy wcześniej stosując inny "termoochraniacz" nie udało mi się osiągnąć takiego efektu. No i clue sprawy: naprawdę spełnia swoje najważniejsze zadanie, czyli chroni włosy przed gorącem. Kondycja końcówek jest o niebo lepsza niż w przypadku używania innych preparatów. Wiem, bo sprawdziłam :)

Nie pozostaje mi zatem nic innego, jak polecić ten spray. W internecie jego cena to ok. 40 zł, ale w salonach fryzjerskich jest dostępny już od 30 zł, więc szukajcie i pytajcie o niego.

sobota, 21 lutego 2015

Oceanic, Long 4 Lashes (Serum przyspieszające wzrost rzęs)


O tym serum zostało powiedziane już chyba wszystko. To i ja się wypowiem, bo uważam, że to jedno z największych odkryć kosmetycznych ostatnich lat.

Oceanic stworzył naprawdę dobry kosmetyk powodujący, że rzęsy rosną jak szalone. W moim przypadku efekty zaczęły być widoczne (nie tylko dla mnie, ale i dla otoczenia) po ok. 4 tygodniach. Nigdy nie miałam krótkich rzęs i często słyszę komplementy na ich temat, ale serum sprawiło, że zaczęłam być posądzana o ich przedłużanie metodą 1:1 lub przyklejanie sztucznych.

 Przed:

 Po:


Na zdjęciach oczywiście mam wytuszowane rzęsy, więc być może część z Was pomyśli, że żadna to sztuka mieć piękne i długie rzęsy po użyciu maskary. Widać jednak wyraźnie różnicę przed i po, zwłaszcza, że na zdjęciu "przed" rzęsy są również wytuszowane. Jestem naturalną blondynką, więc rzęsy mam bardzo jasne. Bez tuszu nie istnieją :)

Serum stosowałam każdego wieczoru, na czystą skórę powiek, wzdłuż linii rzęs.



Tak stosowane wystarczyło mi na ok. 3 miesiące. Po tym czasie przerwałam kurację i nie kupowałam nowego opakowania, a efekt rzęs jak firanki utrzymywał się jeszcze przez ok. 2 miesiące. Po tym czasie te najdłuższe po prostu naturalnie mi wypadły i po kolejnych kilku miesiącach wygląd rzęs wrócił do stanu sprzed kuracji. Nie zauważyłam osłabienia rzęs ani wzmożonego ich wypadania. Nie wystąpiły u mnie żadne inne skutki uboczne, jak podrażnienie powiek, pojawienie się ciemnej smugi na powiece w miejscu aplikacji ani żadne inne, które opisywały inne dziewczyny.


Głównym składnikiem aktywnym odpowiedzialnym za tak rewelacyjne działanie serum jest bimatoprost. Jest on stosowany w lekach na jaskrę.  Narosło ostatnio wokół niego sporo kontrowersji i jest podejrzewany o wywoływanie wielu negatywnych skutków ubocznych. Bardzo wyczerpująco opisała to Kascysko na swoim blogu, o tutaj: http://kascysko.blogspot.com/2014/09/bimatoprost-na-porost-rzes-i-brwi-warto.html

A czy Wy macie doświadczenia z tą lub innymi odżywkami do rzęs?


niedziela, 15 lutego 2015

Artdeco, Make-up Base with Anti-Aging Effect



Wiem, że podstawą dobrze wyglądającego makijażu, który jest zespolony ze skórą, trwały i równomiernie nałożony, jest porządna baza. Z pewnością bazą godną uwagi jest Artdeco, Make-up Base with Anti-Aging Effect. Niebawem przekroczę magiczną 30-stkę, dlatego powoli zaczynam rozglądać się za kosmetykami, które poza właściwościami odpowiednimi dla swojego przeznaczenia, będą równocześnie dopieszczały moją skórę składnikami odżywczymi i pomogą jej opóźnić nieco proces starzenia.

Kilka miesięcy temu podczas zakupów na allegro postanowiłam dorzucić do koszyka tę właśnie bazę. Była w atrakcyjnej cenie, co mnie ostatecznie przekonało. W regularnej sprzedaży kosztuje ok. 60 zł za 15 ml.

Makijaż to dla mnie codzienna rutyna. Niestety, o czym pisałam we wcześniejszych postach, moja cera wymaga szczególnej troski, co staram się jej zapewnić stosując kosmetyki pielęgnacyjne, ale niestety potrzebuje ona też mocnego krycia, jeśli chcę się czuć komfortowo wśród ludzi. Dlatego, aby nie wyglądać zbyt ciężko i teatralnie, szukam różnych rozwiązań, aby mój makijaż był naturalny, lekki i nie przypominał maski. Są na to różne metody, od sposobów aplikacji podkładu (w moim przypadku ostatnio super się sprawdza gąbeczka Beauty Blender, chociaż palce też nieźle dają radę) przez wybór samego kosmetyku (obecnie Smashboox, Studio Skin), po odpowiednie przygotowanie cery (np. poprzez zastosowanie bazy). Jeśli jednak chodzi o mnie, to nie jestem zwolenniczką zapychania cery tak dużą ilością kosmetyków na co dzień, dlatego bazę stosuję tylko na wielkie wyjścia.


Baza jest w niewielkim, srebrnym pojemniczku z pompką. Mi na całą twarz wystarczy jedna pompka. Nie stosuję jej na co dzień, więc po ok. 6 miesiącach stosowania wciąż mam jeszcze całkiem sporo. Minusem jest brak możliwości sprawdzenia ile kosmetyku pozostało jeszcze w opakowaniu. Jeśli się jednak przyjrzeć pod światło, da się to zweryfikować.

Jeśli chodzi o działanie, to producent obiecuje wygładzenie cery przed nałożeniem makijażu, wygładzenie drobnych zmarszczek, świeży i promienny wygląd cery, trwalszy makijaż i zmniejszenie widoczności wszelkich niedoskonałości.

A teraz jak to się ma do rzeczywistości. Nie jestem przekonana co do efektu wygładzenia zmarszczek. Fakt, że te, które mam, to jak na razie (na szczęście) wyłącznie zmarszczki mimiczne, które pojawiają się przy uśmiechu czy innym grymasie i nie oczekuję, żeby baza pod makijaż je zlikwidowała. Nie jestem zatem w stanie sprawdzić działania przeciwzmarszczkowego bazy, czy też raczej tuszującego zmarszczki. Kolejna rzecz, czyli przedłużenie trwałości makijażu. Tak, to prawda. Makijaż jest znacznie trwalszy kiedy zastosuję tę bazę. Trudniej też ściera się z twarzy np. podczas dmuchania nosa. Pomaga także wygładzić cerę przed aplikacją podkładu, co ogólnie sprawia, że twarz wygląda korzystniej, pory wydają się być węższe, a skóra zdrowsza. Dodatkowo, po zastosowaniu bazy dużo łatwiej jest rozprowadzić podkład. Skóra staje się jakby jedwabista, więc znacznie ułatwia to aplikację. Inną zaletą jest to, że baza naprawdę szybko się wchłania. Ma lekką, jakby żelowo - mleczną konsystencję (tak, wiem, brzmi to jak dziwne połączenie, ale nie wiem jak inaczej to opisać), nie trzeba czekać dłużej niż 2 minuty aż całkowicie się wchłonie. Jest bezzapachowa. Mnie nie uczuliła, nie zauważyłam także, żeby zapychała pory, a mam do tego wybitną tendencję, więc zdecydowanie to na plus.

Podsumowując, baza jest trafionym wyborem, a kilka ich już przetestowałam i ta jest zdecydowanie z nich wszystkich najlepsza. Tak jak jednak pisałam, nie jest to dla mnie kosmetyk do codziennego użytkowania. Wolę dać swojej cerze trochę wytchnienia i bazę zachowuję na specjalne okazje.

Christian Breton, Lip Priority, Lip XL


Muszę się przyznać, że ciężko mi się oprzeć panującej modzie na duże i wydatne usta. Zawsze marzyłam o takich, chociaż natura obdarzyła mnie raczej średnimi. Nie są wąskie jak u Celine Dion, ale do Angeliny im daleeeko. Póki co nie jestem przekonana do inwazyjnych metod, dlatego szukałam alternatywy. Poczytałam trochę na blogach i forach urodowych i zdecydowałam się nabyć produkt Lip XL z linii Lip Priority marki Christian Breton Paris.


Kosmetyk ma postać błyszczyka do ust, znajduje się w niewielkiej tubce o pojemności 15 ml. Ma gęstą konsystencję, jest przeźroczysty i daje efekt mocnego nabłyszczenia warg. Po nałożeniu czuję na ustach delikatne mrowienie (zapewne dzięki obecności mentolu w składzie), które utrzymuje się dość długo, zresztą sam produkt trzyma się również długo. Minusem jest to, że jest dość lepki, a to jest cecha, której wyjątkowo nie lubię w błyszczykach. 



Byłabym jednak gotowa znieść te przykre uczucie, gdyby działanie mi to rekompensowało. Niestety, używam tego kosmetyku już ok. dwóch miesięcy i nie zauważyłam żadnej różnicy w wyglądzie moich ust. Zdjęcia zrobione przed i po również potwierdzają brak efektów. A szkoda, bo pokładałam w nim duże nadzieje.


Jest to mój pierwszy kosmetyk Christiana Bretona i szczerze mówiąc nie czuję się zachęcona, żeby wypróbować inne. Wiem, że nie jest to zbyt popularna marka w Polsce, ale gdyby jej produkty okazały się trafione, to znalazłaby się pewnie rzesza fanek, która polowałaby na nie na ebayu lub w TKMaxx, gdzie często można je spotkać.

Nic to, ja szukam dalej swojego ulubieńca z kategorii "usta XL". Jak już znajdę tego jednego, jedynego, dam Wam znać!

sobota, 7 lutego 2015

Lancome, Color Design Timeless Cream



Dziś o pomadce. Nie jestem wprawdzie zwolenniczką kolorów na ustach, co wynika z braku odwagi, lecz ten odcień przypomina ciemną wersję nude, dzięki czemu nie skreśliłam go na wstępie. Opakowanie szminki wykonane jest z czarnego plastiku, na jego szczycie znajduje się ozdobna różyczka, znak firmowy Lancome.


Wygląda to estetycznie i elegancko, jednocześnie jest skromne i minimalistyczne. Nietypowo kosmetyk znajduje się w górnej części opakowania, nie jak zwykle w dolnej. Ozdobna różyczka natomiast, która w tej pozycji znajduje się na dole, uniemożliwia postawienie szminki na płaskiej powierzchni, gdyż jest wypukła. Jedyny zatem sposób, aby ją postawić, to włożenie części opakowania z pomadką, do tej części, która stanowi "zatyczkę".


Tylko w taki sposób mogę Wam pokazać jak to wygląda. Przy okazji na powyższym zdjęciu widoczny jest także niewielki uszczerbek na mojej pomadce. Kiedyś przez nieuwagę próbowałam zamknąć jej opakowanie, podczas gdy nie była jeszcze do końca wsunięta...

Motyw różyczki znajduje się także na samym kosmetyku.


Odcień przypomina nieco karmel, czyli jasny brąz, który w przypadku mojego typu urody okazał się średnio trafiony. Czasem jednak na przekór lubię go nałożyć, ponieważ uwielbiam aksamitną konsystencję tej pomadki i to, jak nawilża usta. Dodatkowo jest dość trwała i mocno napigmentowana, dzięki czemu nie wymaga wielu poprawek. Ma kremowe wykończenie. Nie wysusza ust. Jest "miękka" w aplikacji.







niedziela, 11 stycznia 2015

Orly, Flash Dry


W dzisiejszym poście chciałabym opisać przyspieszacz wysychania lakieru Orly. Nabyłam te cudeńko kilka miesięcy temu i gdyby nie to, że pewnego dnia niefortunnie przewróciłam niedokręconą buteleczkę i wylałam cześć zawartości, pewnie wciąż miałabym jakieś 3/4 opakowania.

Buteleczka ma pojemność 5,3 ml, kosztowała ok. 20 zł. Jest wyposażona w pipetę, dzięki której łatwo zaaplikujemy 1-2 krople płynu na świeżo pomalowany paznokieć.


Jakie działanie deklaruje producent? Preparat ma przede wszystkim oczywiście skrócić czas oczekiwania na wyschnięcie lakieru. Czy to robi? Tak. Po nałożeniu dwóch warstw lakieru aplikuję po jednej kropli płynu na każdy paznokieć. Zamiast 15 minut, paznokcie potrzebują ok. 4 minut aby uzyskać twardość, połysk, a ja pewność, że mogę przystąpić do normalnych codziennych czynności bez obaw, że zniszczę manicure :)

Dodatkowo preparat nie powoduje wysuszenia skórek. Jego bezwonna, przeźroczysta, nieoleista konsystencja ma tę cudowną właściwość, że po nałożeniu na paznokieć po prostu "wtapia" się w powierzchnię paznokcia i nałożony nań lakier, nie powodując przy tym natłuszczenia/naoliwienia obszaru wokół paznokcia. Dzięki zawartym w składzie olejkom z pszenicy i jojoba oraz wit. E i proteinom soi można się nawet spodziewać po produkcie właściwości pielęgnujących paznokieć i skórki. Oprócz wymienionych, w składzie znajdują się także silikony. Nie znajdziemy w nim natomiast formaldehydu, ftalanów ani toluenu i chwała mu za to.

Jestem bardzo zadowolona z używania tego produktu. Jest to pierwszy przyspieszacz z jakim miałam do czynienia i od razu tak trafiony wybór. Chętnie dowiem się, czy miałyście do czynienia z tym lub innym produktem o podobnym działaniu :)

poniedziałek, 5 stycznia 2015

Pollena-Ewa, Eva Sun, Krem ochronny na superwrażliwe miejsca SPF 50



Wiosną ub. roku zafundowałam sobie zabieg Green Peel. O efektach napiszę w osobnym poście. Pani kosmetolog wykonująca zabieg kategorycznie nakazała mi zaopatrzyć się w filtr przeciwsłoneczny o faktorze 50. Poleciła mi kilka wg niej sprawdzonych i skutecznych, dała nawet kilka próbek (m.in. Ziajka Sopot). Niestety okazały się one kompletną klapą. Były tłuste, bieliły skórę, nie wyobrażam sobie używać ich na twarz w miejscach innych niż plaża. Idąc za jej radą kupiłam filtr w kompakcie firmy Avene, pełniący jednocześnie funkcję podkładu.


Wydałam na niego ok. 70 zł w aptece. Już po pierwszym użyciu wiedziałam, że jestem mega zawiedziona. Po pierwsze producent proponuje tylko dwa odcienie do wyboru: jaśniejszy Sable/Beige (wybrałam ten, ponieważ mam bardzo jasną karnację) i ciemniejszy Dore/Honey.



Niestety w moim przypadku nawet jaśniejszy odcień okazał się być dużo ciemniejszy niż kolor mojej skóry. Wyglądałam bardzo nienaturalnie, co było dodatkowe spowodowane ciężką konsystencją podkładu. Do opakowania załączono gąbeczkę służącą do aplikowania. Korzystałam z niej, chociaż skutek był opłakany. Na twarzy miałam grubą, mimo niewielkiej ilości użytego kosmetyku, tapetę. Nie dość, że podkład kompletnie nie stapiał się ze skórą, tworząc sztuczną powłokę, to kolor był ewidentnie zbyt ciemny. Nie muszę chyba opisywać jak masakrycznie się czułam mając go na twarzy... W opakowaniu znajduje się 10 g produktu. Producent zaleca użycie 1 g jednorazowo, aby zapewnić skórze optymalną ochronę przed słońcem. Zatem stosując się do tych zaleceń, podkład ma wystarczyć na 10 użyć. Po pierwsze, kompletnie nie wyobrażam sobie nałożyć 1/10 opakowania na twarz za jednym razem. Biorąc pod uwagę efekt, jaki otrzymałam aplikując znacznie mniej, nawet nie chcę o tym myśleć. Po drugie, sorry, ale kosmetyk za 70 zł, który ma wystarczyć na 10 użyć? Przy czym nie mówimy o żadnym kosmetyku "zabiegowym", doraźnym, lecz takim, który mamy stosować codziennie kiedy chcemy zapewnić skórze maksymalną ochronę przed słońcem? Nie, dziękuję.

Przekopując fora internetowe i wizaż natrafiłam na opis kremu z filtrem SPF 50 polskiej marki Pollena-Ewa. Był to czerwiec ub. roku, a mnie czekał akurat kilkudniowy wyjazd do Aten, więc na gwałt potrzebowałam czegoś o wysokim SPF. Pokładając w nim duże nadzieje, zamówiłam na stronie producenta. Zapobiegliwie kupiłam od razu dwie tubki, każda po 8 zł za 25 ml (mała tubka w sam raz na podróż). Na drugi dzień przesyłka była u mnie. Okazał się to być strzał w dziesiątkę!




Absolutnie nie ma porównania z innymi filtrami o tak wysokim faktorze. Lekka formuła, idealnie nadająca się pod makijaż, nawet przy mojej tłustej cerze. Nie bieli, nie pozostawia tłustego filmu. Wchłania się do matu w kilka chwil i możemy nakładać makijaż. Dobrze się nakłada, nie roluje się, jest mega wydajny! Używałam go do końca września i wciąż mam ponad pół pierwszej tubki, a druga wciąż leży nieruszona! Nie szkodzi mojej cerze, nie zapycha, a mam taką skłonność po wielu kosmetykach. Zapach ma delikatny, przyjemny. Na początku obawiałam się czy nie nakładam zbyt cienkiej warstwy i tym samym czy zapewniam wystarczającą ochronę przed promieniami UVA/UVB. Jednak w ciągu tych kilku dni niemal całodziennego przebywania w ostrym słońcu moja twarz nie opaliła się ani trochę, w przeciwieństwie do reszty ciała. Producent zaleca stosowanie tego kremu na wrażliwe miejsca jak uszy, dekolt, nos, przebarwienia. Ja jednak z powodzeniem używam go na całą twarz.

Podsumowując, bardzo się cieszę z odkrycia tego filtru. Z czystym sumieniem polecam go każdemu, kto musi czasowo lub stale zapewniać swojej skórze maksymalną ochronę przed słońcem.

niedziela, 4 stycznia 2015

Sephora, Pędzel do podkładu nr 47

Przez wiele lat praktykowałam aplikację podkładu palcami. Z jednymi bywało łatwiej, z innymi trudniej, w zależności od konsystencji, gęstości, rodzaju opakowania itd. Zawsze jednak radziłam sobie bez pomocy pędzli czy gąbeczek.

Aż kiedyś skuszona promocją nabyłam w Sephorze pędzel nr 47 dedykowany właśnie aplikacji podkładu. Pędzel jest wykonany ze sztucznego włosia. Jego regularna cena to 29 zł.



Ma budowę i kształt typowe dla pędzli przeznaczonych do nakładania podkładu - płaski, o umiarkowanie gęstym włosiu.



Z początku podeszłam do niego nieco sceptycznie, gdyż używałam wówczas Estee Lauder Double Wear, który ma gęstą, zbitą konsystencję i z nim akurat pędzel nie radził sobie zbyt dobrze.



Zniechęcona schowałam go do szuflady i przypomniałam sobie o nim kiedy jakiś czas później zmieniłam DW na Revlon Colorstay. I tu niestety ponownie zawód i rzucenie pędzla w kąt. Problem podobny jak w przypadku DW - gęsty podkład, który ciężko rozprowadzić równomiernie nawet palcami, a co mówić włosiem.



W końcu wiosną ub. roku trafiłam na jeden z lepszych podkładów, z jakimi miałam okazję się zetknąć, Catrice Matt Mousse Make Up. I bingo! W tym przypadku pędzel sprawdził się idealnie! Wprost jakby był wyprodukowany z myślą o nim! 



Przy pomocy pędzla mogłam wydobyć ze słoiczka pożądaną ilość kosmetyku i następnie gładko niczym malarz po płótnie rozprowadzić go na twarzy. Inną sprawą jest trwałość samego podkładu, który niestety po kilku godzinach ściera się ze skóry i lubi zostawać na ubraniu. Mając go jednak w torebce mogłam sprawnie uratować sytuację (pomoc pędzla Sephory jest przy tym nieoceniona) i nigdy nie mogłam się nadziwić, że nie tworzy się przy takich poprawkach efekt maski. Coś niesamowitego! Moja cera wymaga niestety dość mocnego krycia, z czym wszystkie trzy omówione z tym poście podkłady dobrze sobie radzą, jednak DW i CS nieumiejętnie użyte mogą wyglądać na twarzy ciężko i nieestetycznie i łatwo z nimi przesadzić. Catrice daje zaś efekt krycia porównywalny z nimi, a jest kilka razy tańszy i lżejszy. Nie zapewnia niestety takiej trwałości, ale nie można mieć wszystkiego. Podkładowi Catrice zamierzam poświęcić osobny post, bo bez wątpienia na to zasługuje.

Reasumując recenzję pędzla, z mojego doświadczenia wynika, iż najlepiej radzi sobie z podkładami o konsystencji musu, natomiast z tymi gęstszymi już niekoniecznie. Ale i na to znalazłam sposób :) O tym w jednym z kolejnych notek.

Tymczasem pozdrawiam i do usłyszenia w następnym poście!

sobota, 3 stycznia 2015

Lancome, La Vie Est Belle, EDP



Czy są wśród Was miłośniczki zapachów marki Lancome? Moja miłość do nich zaczęła się w 2011 roku, kiedy dostałam w prezencie gwiazdkowym wodę Tresor Midnight Rose reklamowaną przez Emmę Watson.

Tresor Midnight Rose to malina i absolut różany w nucie głowy, które rozwijają się pięknie na mojej skórze w jaśmin, piwonię i czarną porzeczkę, by na koniec ustąpić miejsca piżmu, cydrowi i wanilii. Mieszanka doskonała. Po kilku godzinach wciąż czuję je na sobie, choć jest to woń subtelna, nienachalna i miła dla nozdrzy.



Przejdźmy jednak do głównej gwiazdy tego postu, czyli La Vie Est Belle. Jestem właśnie w trakcie zużywania drugiej buteleczki, tym razem skusiłam się na 50 ml, pierwsza moja zdobycz miała 30 ml.

Buteleczka jest przepiękna. Minimalizm połączony z elegancją. Szara wstążeczka zawiązana na szyjce flakonu ma kojarzyć się ze zwiewną apaszką na kobiecej szyi.


Zapewne nie bez znaczenia dla mnie przy decyzji o zakupie pierwszego flakonu był fakt, iż zapach reklamuje jedna z moich ulubionych aktorek, Julia Roberts.

Nuta głowy to czarna porzeczka i gruszka, więc niewiele wspólnego z Midnight Rose. W nucie serca mamy powtórkę z jaśminu, a dodatkowo kwiat pomarańczy i irys, natomiast nuta bazy to bób Tonka, pralinki, paczula i wanilia. Bób Tonka? A co to takiego?

(zdjęcie pochodzi ze strony www.perfumy-magazyn.pl)

To nasiona drzewa Dipteryx odorata, które rośnie w Ameryce Południowej. Poza zastosowaniem w branży gastronomicznej stanowi często jeden ze składników perfum. Główną jego zaletą jest trwałość i intensywny zapach. La Vie Est Belle to nie pierwsze perfumy mające w składzie bób Tonka. Inne, w których go wyczujemy, to: Calvin Klein Contradiction, Cacharel Amor Amor, Guerlain Samsara, Calvin Klein Be czy Chopard Wish.

Woń La Vie Est Belle to lekko pudrowy, "czysty" zapach. Mnie kojarzy się z bawełną. Czy ktoś ma podobne odczucia? Niewątpliwie należy go zaliczyć do grona zapachów słodkich. Dla mnie słodycz nie jest przesadzona, za co zapach jest często krytykowany. Czasem lubię pachnieć jak cukiereczek i na te dni jest to zapach idealny. Innym razem wolę kwaśną Chloe lub ogórkowe Acqua di Gioia Armaniego. Perfumy te mają do siebie również pozostawianie "ogona" za właścicielką. Nader często jestem pytana o niego przez koleżanki i komplementowana przez kolegów. Takie zainteresowanie budził wcześniej tylko wspomniany Armani i jego Acqua di Gioia. A może na mojej skórze takie świeże, czyste zapachy rozwijają się piękniej niż inne i dlatego są wyczuwane przez otoczenie intensywniej?

A Wy? Jakie macie doświadczenia z zapachami Lancome?